Nie wiadomo czy uczta u Wierzynka rzeczywiście miała miejsce, jednak Kazimierz Wielki zadbał o to, by na zjeździe krakowskim jedzono wyśmienicie a przepych zapierał dech nawet wytrawnym literatom.
„Mikołaj Wierzynek zaprosił na ucztę do swego domu pięciu królów i wszystkich książąt, panów i gości. Kiedy uzyskał od monarchów pozwolenie, żeby porozdzielał miejsca królom według własnego uznania, pierwsze i znaczniejsze miejsce kazał zająć królowi polskiemu Kazimierzowi, drugie królowi rzymskiemu i czeskiemu Karolowi, trzecie królowi Węgier [Ludwikowi], czwarte królowi Cypru [Piotrowi], a ostatnie królowi Danii [Waldemarowi], biorąc pod uwagę, że wobec żadnego z królów nie jest zobowiązany do większej czci, jak w stosunku do swego pana, króla polskiego Kazimierza, za niezmierne dobrodziejstwa, którymi zaszczycił i wzbogacił, obcego przybysza. Przyjął ich wyszukanymi potrawami, nadto każdemu w czasie uczty ofiarował wspaniałe dary. Ale dar, który na oczach wszystkich królów wręczył królowi polskiemu Kazimierzowi, był podobno tak wspaniały, że przekraczał kwotę 100 tysięcy florenów i budził u wielu ludzi nie tylko podziw, ale i zdziwienie.”
Jan Długosz bardzo szczegółowo opisywał ucztę, której z oczywistych względów (urodził się pół wieku później) nie oglądał, a która – powiedzmy to od razu – mogła w ogóle nie mieć miejsca.
Legenda uczty wydanej przez mieszczanina na cześć goszczących w jego domu (!) europejskich monarchów jednak przetrwała w powszechnej świadomości znacznie lepiej niż okoliczności, którym mogła towarzyszyć, niż sam zjazd krakowski.
Długosz relacjonuje zjazd za (prawdopodobnie) Jankiem z Czarnkowa, domniemanym autorem z „Kroniki katedralnej krakowskiej” i z „Rocznika świętokrzyskiego”. Oba źródła piszą o zjeździe monarchów w Krakowie w roku 1363. „Rocznik” jako przyczynę zjazdu podaje cesarski ślub z wnuczką Kazimierza Wielkiego. Oba źródła milczą na temat Wierzynka, choć istnieją pewne przesłanki, by dopuścić możliwość wizyty koronowanych głów w mieszczańskim domu. I w sprawie Wierzynka, i w sprawie przyczyny zjazdu, i nawet w sprawie jego daty mnożą się jednak niejasności.
Podróże króla Piotra
Wiadomo na pewno, że zjazd się odbył, że był prawdziwym szczytem europejskich monarchów, możemy ich wskazać. Długoszową datę trzeba jednak zakwestionować, a to ze względu na znane i udokumentowane daty podróży jednej z najciekawszych i najbardziej egzotycznych postaci goszczących w Krakowie – króla Cypru, Piotra de Lusignan. Szczęśliwie, o tym, gdzie i kiedy podróżował król Piotr, mamy wiedzą dość precyzyjną. Zawdzięczamy to z kolei najbardziej zaskakującemu gościowi Krakowa – Guillaume’owi de Machaut, czyli Wilhelmowi z Machaut. Jeden z najważniejszych kompozytorów XIV wieku, słynny twórca nowego stylu zwanego bez pretensji ars nova, kanonik katedralny z Reims i wzięty poeta, był także podróżującym dworzaninem najważniejszych postaci swoich czasów – najpierw Jana Luksemburskiego, króla Czech, potem przepotężnego królewicza Jana, księcia de Berry (tego od „Bardzo bogatych godzinek”), jego brata – Karola V, króla Francji i wreszcie cypryjskiego króla Piotra. To właśnie w rymowanej kronice „La Prise d’Alexandrie” („Zdobycie Aleksandrii”) poświęconej swemu ostatniemu panu, poeta opisuje jego wizytę w Krakowie. Nie tylko Guillaume jednak śledził podróże Piotra de Lusignan. Ze źródeł wynika niezbicie, że król Cypru nie mógł być w Krakowie w roku 1363, jak chcą polskie kroniki. Nie ma wątpliwości, że był to rok kolejny i że zjazd odbywał się najpewniej w dniach 22-27 września, choć może dzień-dwa wcześniej lub później.
Obecność króla Cypru w Krakowie wpisywała się w jego działania podejmowane w obronie wyspy wobec potencjalnego zagrożenia muzułmańskiego oraz akcję pozyskiwania wsparcia dla antymuzułmańskich działań zaczepnych LIsignana. Istotnie, rok po zjeździe krakowskim, władca w brawurowy sposób najechał mamelucki Egipt, po czym zdobył i złupił Aleksandrię (co kwieciście opisał Guillaume de Machaut). A więc – można pomyśleć – zjazd krakowski, poza świętowaniem cesarskich zaślubin, poświęcony był tematyce krucjatowej. Poniekąd. W istocie chodziło tam jednak o coś innego.
Pokój lepszy niż wojna
Orszak cesarski nadjeżdżał do Krakowa od strony Śląska. Cesarzowi, prócz żony i syna, towarzyszył król Piotr, cesarski brat – Otto Wittelsbach, margrabiowie brandenburscy, (zapewne) margrbia Moraw i Bolko II świdnicki. O milę od Krakowa gościom wyjechał na spotkanie król Kazimierz wraz z Ludwikiem Andegaweńskim (będącym siostrzeńcem Kazimierza) i książętami – Władysławem opolskim, Ziemowitem mazowieckim i Bogusławem V słupskim z synem Kaźkiem. Król i cesarz zsiedli z koni, by pieszo przejść dzielący ich odcinek drogi, po czym serdecznie się powitali, jak chce kronikarz, „obficie lejąc łzy”. Do Krakowa zjechali więc najważniejsi monarchowie ówczesnego świata. Cesarz Karol IV (wbrew zapisom Długosza) od roku już był żonaty z wnuczką Kazimierza Wielkiego, gospodarz spotkania został więc wybrany znakomicie. Członek cesarskiej rodziny, jakim stał się Kazimierz, czyniła zeń naturalnego pośrednika w delikatnej dyplomatycznej misji, która była prawdziwą przyczyną zjazdu. Przedwojenny historyk, Roma Grodecki, uważał, że istotą krakowskiego spotkania było zawarcie paktu o nieagresji między Czechami i Cesarstwem oraz Węgrami i Królestwem Polskim.
W roku 1364 Europie groziła wielka wojna, pokój wisiał na włosku. Ludwik Andegaweński (Węgierski) wsparł Rudolfa Habsburga przeciw teściowi, jakim był cesarz Karol IV. Cesarza bardzo to gniewało, czemu dał wyraz oznajmiając posłom Ludwika, że – jak to ujmuje Długosz – „matka króla węgierskiego Ludwika jest bezwstydna”. Stało się to zarzewiem poważnego konfliktu. Publicznie obrażona matka króla Węgier, była siostrą króla Polski. Obaj kuzyni błyskawicznie zmontowali antycesarską koalicję zapraszając do niej książęta Austrii i Bawarii. W lipcu roku 1362 Kazimierz i Ludwik właśnie ruszali na wojnę z Czechami (Karol IV był bowiem także królem Czech i Niemiec). Interweniował nuncjusz papieski, po wielomiesięcznych negocjacjach, wiosną 1363 roku, na skutek złożonych zabiegów dyplomatycznych na wielu dworach, zaczęto pracować nad dokumentem, który miał konflikt zakończyć. Urażonego Ludwika Węgierskiego reprezentował Kazimierz Wielki, a Karola IV – jego siostrzeniec, Bolko świdnicki. Wojnę udało się zażegnać, a pokój przypieczętować miał krakowski zjazd.
Choć jego data zbiega się z możliwą inauguracją nauczania w Akademii Krakowskiej, choć pierwszą sesję obrad poświęcono sprawie krucjat i ożywienia działalności na Wschodzie, o co zabiegał Piotr de Lusignan i choć to wtedy właśnie Ludwik zadeklarował, że gdyby Kazimierzowi urodził się syn, król Węgier i dziedzic korony polskiej nie będzie czynił przeszkód w objęciu przez niego tronu po ojcu, to pokój w Europie był przyczyną i tematem zjazdu.
Mity i legendy
W roku zjazdu Wawel ciągle odbudowywał się po pożarze, zamek zapewne nie mógł pomieścić wszystkich gości i ich orszaków. Może „zmieścił się” tam tylko cesarz i królowie? Roman Grodecki, badacz zjazdu, sugerował, że książęta i dworzanie zapewne trafili do co bogatszych mieszczańskich kamienic. Być może stąd wzięło się przekonania (niepoparte źródłowo), że krakowski rajca wydał ucztę u siebie w domu.
Obradowano (zapewne) na rynku, ucztowano na Wawelu, na rynku i po domach. Zjazd bowiem trwał ponad tydzień (Długosz pisze o 20 dniach). Turnieje rycerskie i niekończące się biesiady zyskują oddźwięk w kronikach. Nie udaje się potwierdzić roli Wierzynka. Nie udaje się też ponad wszelką wątpliwość ustalić jego tożsamości. Wierzynkowie to dość rozrośnięta patrycjuszowska rodzina, kroniki nie wymieniają imienia rzekomego amfitriona. Niezależnie od tego czy sama uczta Wierzynka jest mitem czy nie, świadectwa są zgodne co do tego, że codziennie w Krakowie odbywały się zapierające dech przyjęcia. „A jak zostali ugoszczeni, uczczeni, obsłużeni i podejmowani chlebem, winem, wszelkimi rodzajami pożywienia i napojów, wszelkim ptactwem, rybami i innymi gatunkami mięs - szalony byłby, kto by o to wszystko pytał, bo nie powinno się pytać o to, ponieważ niepodobna na takie pytania odpowiedzieć: tak zostali wspaniale ugoszczeni” – Guillaume’owi de Machaut wyraźnie braknie słów. Jan Długosz, którego, jak pamiętamy, nie było wtedy na świecie, jest w opisie bardziej precyzyjny: „I chociaż każdemu z królów, książąt i panów król polski Kazimierz przeznaczył specjalnych szafarzy spośród panów i szlachty polskiej, którzy ich zaopatrywali i służyli pomocą, to jednak wszyscy oni otrzymali polecenie, że mają być posłuszni rajcy krakowskiemu Wierzynkowi (był to szlachcic, z domu i herbu Łagoda, pochodzący z Rheine [czyli z Nadrenii]).[…] Ten, zgodnie z poleceniem króla Kazimierza, okazywał w czasie kilkudniowych uroczystości królom, książętom, panom i wszelkim gościom i przybyszom, zarówno zaproszonym, jak i tym, którzy przybyli z własnej woli, taką hojność i taki przepych, że nie tylko podawano im wszystkim mnóstwo jedzenia i pokrywano ich wydatki, ale nadto dawano im bez ograniczeń wszystko, co ktoś z nich zażądał na prywatną potrzebę i użytek”. Jan Długosz z ogromną precyzją opisuje sposób usadzenia gości w domu Wierzynka, wspomina o prezentach, jakie otrzymał każdy z monarchów oraz o tym, że krakowski rajca na odchodnym podarował Kazimierzowi Wielkiemu 100 tysięcy florenów. To oczywista nieprawda, ale obrazek bardzo wdzięczny. Julian Ursyn Niemcewicz pisał: „Monarchów poczet wesoły
Prosi do siebie Wierzynek,
Od srebra gięły się stoły;
Każdy, biorąc upominek,
Myśli: „Szczęśliwy kraj cały,
Gdy tak mieszczanin wspaniały.”
Najlepsza kuchnia Europy
Trudno uwolnić się od mitu Wierzynka, nie należy jednak wątpić we wspaniałość krakowskich uczt. Kazimierz Wielki dobrze przygotował się do dyplomatycznego zadania. Kuchnia na zamku wawelskim nie odbiegała standardem od innych europejskich kuchni dworskich. Wiadomo, że siostrzeniec Kazimierza, Ludwik Węgierski, miał w swoich zbiorach w zamku w Budzie egzemplarz francuskiego bestsellera kulinarnego – „Viandier” pióra Tailleventa, czyli (jak się przyjęło) Guilleame'a Tirela, ówczesnego kucharza-celebryty, mistrza kuchni francuskiego dworu królewskiego, wczesnych Walezjuszy (nawiasem mówiąc – przez Kapetyngów spokrewnionych z Andegawenami).
Kuchnia europejska znała już kilka książek kucharskich przeznaczonych dla mistrzów kuchni, jednak to francuski „Viandier” jako jedyny zrobił prawdziwie międzynarodową karierę. Gullaume Tirel, czyli Taillevent opublikował pod swoim nazwiskiem anonimową księgę, której pierwsza wersja powstała na samym początku XIV wieku, na... 10 lat przed jego urodzinami. Oczywiście, przeredagował ją i wzbogacił, czyniąc pierwszym średniowiecznym kompendium prawdziwie nowoczesnej „wysokiej kuchni”. Odpisy „Viandier” (czyli „Karmiciela”, „Żywiciela”) krążyły po Europie przez cały wiek XIV i XV, by w 1486 roku wyjść drukiem i cieszyć się popularnością przez kolejne 200 lat. Poniższy przepis jest chyba jednym z najprostszych zawartych w tej książce.
Ptaszki z rożna
Jeśli nie mamy rożna, nic się nie stanie, jeśli upieczemy je w piecu.
Składniki:
Małe ptaszki (np. przepiórki, gołębie)
Tłuste kawałki kiełbasy lub grube plastry słoniny
Sól
Pieprz
Olej do posmarowania, jeżeli pieczemy je w piecu
Sposób przygotowania:
- Ptaszki pozbawić wnętrzności, oczyścić i umyć
- Piekarnik nagrzać do 180 stopni
- Nasmarować ptaszki olejem
- Poukładać ciasno w naczyniu żaroodpornym, przekładać plastrami kiełbasy lub słoniny
- Obsypać solą i pieprzem
- Przykryć plastrami słoniny
- Piec bez przykrycia ok. pół godziny obracając 2-3 razy
W XIV wieku zjedzono by je na grubej pajdzie chleba.