Dobry kryminał powinien być jak najbardziej oparty na prawdzie - uważa Przemysław Piotrowski, autor m.in. bestsellerowego cyklu powieści kryminalnych o komisarzu Igorze Brudnym. Niedawno ukazała się jego nowa książka „Nic do stracenia”, której główną bohaterką jest żołnierka - Luta Karabina.
PAP: Skąd bierze się w Polsce tak duża popularność powieści kryminalnych?
Przemysław Piotrowski (PP): Jest wiele teorii na ten temat. Moja jest taka, że każdy z nas lubi się trochę bać. Stąd taka popularność horrorów, thrillerów. Jest też dużo przemocy w mediach, które lubią pokazywać mroczne historie. A my, czytelniczki i czytelnicy, możemy usiąść sobie w fotelu, wziąć książkę i całkowicie bezpiecznie przeżyć te emocje. Sprawy związane ze zbrodnią, półświatkiem, generują duże emocje - dlaczego nie przeżyć ich z perspektywy fotela? Strach to jeden z najważniejszych instynktów, a w Polsce od kilkudziesięciu lat nie musimy się już niczego bać. Żyjemy we względnym spokoju i szukamy czegoś, dzięki czemu, możemy poczuć dreszcz emocji.
PAP: Dlaczego zaczął Pan pisać akurat kryminały? Bo dobrze się sprzedają?
PP: Jako dzieciak zaczytywałem się w mrocznych historiach. To były lata 90. XX w., kiedy nasz rynek został zasypany książkami Kinga, Mastertona, Koontza. Kiedy podrosłem, mój gust się zmienił, zacząłem czytać kryminały, thrillery i w którymś momencie pomyślałem, że sam chciałbym napisać taką książkę. Byłem przekonany, że jakiś talent z góry dostałem i pisałem. Pomogło mi to, że wyjechałem do pracy na platformy wiertnicze w Norwegii. Panował tam system rotacyjny: dwa tygodnie pracy, potem zwykle trzy wolnego. Na platformie zmieniałem się w maszynkę do roboty - dwanaście, czternaście godzin pracy, mroźny klimat, czasem noce polarne - w mojej głowie myśli dosłownie się kotłowały. Kiedy wyjeżdżałem na trzy tygodnie wolnego - mogłem spokojnie spisać. To ważne w pracy pisarza czy w zawodach artystycznych - mieć wolną głowę. Kiedy przyszła pandemia i zwieźli nas z platform, pomyślałem, że nadszedł czas, by zająć się pisaniem na poważnie. Akurat ukazało się „Piętno”, moja pierwsza książką z serii o komisarzu Igorze Brudnym. Za jej sprawą moja kariera pisarska nabrała rozpędu. Dlatego pisałem po osiem godzin dziennie, skończyłem „Sforę”, napisałem „Cheruba” i te trzy książki, które ukazały się w jednym roku, zrobiły duże „bum!” na rynku.
PAP: Czyli żeby napisać dobry kryminał, trzeba mieć wolną głowę i najlepiej jest, mówię żartem, pracować na platformie wiertniczej, ale co jeszcze musi mieć w sobie pisarz, żeby jego książka zawojowała rynek?
PP: Coś nieuchwytnego, ja nazywam to „czynnikiem X”. Widać go zwykle w jednej książce na sto. Są jakieś kursy pisarstwa, ale ja nie do końca je pochwalam. Mam wrażenie, że na nich wbija się człowieka w schematy, poza które potem boi się on wyjść. Mogą się zdarzyć ludzie z talentem, którzy pójdą na kurs i coś tam sobie usystematyzują, ale generalnie w mojej ocenie tam „produkuje” się autorów średnich. Taki autor może napisać właśnie średnią, ewentualnie dobrą, no może nawet bardzo dobrą książkę, ale dziś to za mało, aby się przebić. Jeśli nie ma tego „czynnika X”, to zapewne przepadnie w zalewie innych. Ja sam nigdy nie korzystałem z takich kursów, po prostu usiadłem i zacząłem pisać. Wydaje mi się, że seria z Igorem Brudnym jest dowodem na to, iż wyjście poza schemat pozwala odnieść sukces. To są dość mroczne kryminały, nawet z elementami horroru. Postać samego bohatera też chyba mi się udała. Napisałem pierwszą książkę z nim i czułem, że ma ona szansę na sukces.
PAP: Zaczyna Pan pisać od stworzenia postaci głównego bohatera czy wymyślenia zbrodni?
PP: Już na samym początku główny bohater musi mieć jakiś zarys. Wiem, jak będzie wyglądał, jaki będzie miał charakter, ale w zależności od tego, jakie w książce będzie musiał podejmować decyzje, jaką mu wymyślę przeszłość, ta osoba ewoluuje. Staram się przedstawiać bohatera bardzo konkretnie, żeby nie był papierową postacią. By czytelnicy mogli rozumieć jego motywacje, zachowanie w różnych sytuacjach. Dzisiejszy Igor Brudny jest inny od tego, który był w pierwszym tomie, czyli w „Piętnie”. Wiele przeżył, w kolejnych tomach okazało się, że ma rodzinę, o której wcześniej nie wiedział. Gdyby przez cały czas był taki sam, byłby nienaturalny. Teraz, kiedy wiem jaki Igor jest, poruszam się po jego świecie dużo łatwiej. A na przykład „Krew z krwi” to zupełnie inny bohater, inna tematyka, więc jej bohater musiał być zupełnie inny. To zupełnie zwyczajny człowiek, który prowadzi szare życie. I tak go nazwałem - Daniel Adamski, nic niemówiące imię i nazwisko. A Igor Brudny żyje w dziadowskim świecie i wisi nad nim jakieś fatum. Tak samo jest z Lutą Karabiną - ludzie zastanawiają się: „Jak on mógł tak nazwać kobietę? Co to za imię? Co to za nazwisko?”. To ma głębszy sens. Z czym się kojarzy „luta?” Z ciosem, uderzeniem. Imię Lutosława oznacza osobę srogą. „Karabina” to popularne nazwisko tureckie, a od początku zakładałem, że Luta będzie miała takie pochodzenie. Kiedy zbiłem te dwa słowa „Luta” i „Karabina” wyszło coś, co dobrze brzmi dla ucha i świetnie opisuje tę postać.
PAP: Z którego bohatera - Igora Brudnego czy Luty Karabiny - jest Pan bardziej zadowolony? Która postać - kobieta czy mężczyzna - była dla Pana łatwiejsza do wykreowania?
PP: Z obu postaci jestem bardzo zadowolony. Brudny to bohater z przeszłością. Wychował się w sierocińcu, w którym dochodziło do strasznych rzeczy. To wykuło jego charakter. Od maleńkości musiał liczyć tylko na siebie. Dlatego czytelnicy są w stanie zaakceptować to, że czasami bywa niemiły i stroni od ludzi. Czasami mam takie wrażenie, że kiedy zastanawiałem się, jaką decyzję by w danym momencie podjął Brudny, on stawał za moimi plecami i mówił: „Nie pisz tak, bo ja bym tak nie zrobił. Wymyśl coś innego”. Jeśli chodzi o Lutę, miałem ułatwione zadanie. Jej pierwowzorem jest moja koleżanka, która jest żołnierką, trenowała chyba wszystkie style walki i ma czarne pasy w kilku z nich. Z uwagi na zawód zna się też na broni. Uważam, że budowanie postaci literackiej na bazie osób, które się osobiście zna, to dobry zabieg literacki. Zresztą, coraz więcej autorów się do tego przyznaje. Oczywiście mówię tutaj o inspiracji realnymi osobami, a nie przenoszeniu ich cech jeden do jednego. Jednak jeśli nasz książkowy bohater jest oparty na autentycznej postaci, chociaż w kilku procentach, to wtedy nabiera realizmu.
PAP: Czy zmęczenie Brudnym spowodowało, że napisał Pan też książkę quasi reporterską? Mówię o „La Bestii”.
PP: Jak to ja - musiałem zrobić coś nowego, nieszablonowego, dlatego postanowiłem napisać true crime. Momentami fabularyzowany, ale z równorzędnymi elementami reportażu. Jako autor kryminałów orbituję w świecie seryjnych morderców i znałem tę postać - Garavito to najokrutniejszy seryjny morderca świata. Byłem na urlopie na Dominikanie i jeden raz włączyłem w pokoju telewizor. Akurat leciał reportaż o Garavito, a że znam hiszpański, zacząłem to oglądać. I dowiedziałem się, że niedługo ma wyjść na wolność. Od razu zapaliła się w mojej głowie czerwona lampka. Pomyślałem, że jeśli zabierać się za true crime, to z przytupem. To, że ten najgorszy seryjny morderca na świecie opuści niedługo więzienie w Kolumbii, było czymś nie do pomyślenia. Udowodniono mu 138 morderstw, sam się przyznał do około 220, ale szacuje się, że mógł popełnić nawet 600 zbrodni. Z wydawnictwem poprosiliśmy o pomoc kilku byłych oficerów wywiadu, którzy kiedyś operowali w Ameryce Południowej i oni zwerbowali nam ekipę kierowców oraz ochroniarzy. Ochrona była konieczna, bo wjeżdżaliśmy czasem do dzielnic, do których nie zapuszczała się policja, gdzie rządziły gangi i kartele narkotykowe. Otrzymałem nawet zgodę na wywiad z Garavito. Jako dziennikarz przeprowadziłem wiele wywiadów, ale tutaj doszedł stres - mieliśmy być w jednym z najgorszych więzień na świecie, a do tego przewodnicy trochę nas straszyli: „Chętnie Was tam wpuszczą, ale niekoniecznie wypuszczą, jeśli nie >>posmarujecie<<”. Poza tym miałem spojrzeć w oczy „Bestii”. Do spotkania jednak nie doszło. Dlaczego? Zapraszam do lektury. W każdym razie musieliśmy jak najszybciej wyjechać z Kolumbii. Czasem pojawiają się zarzuty, że coś sobie wymyśliłem w historii Garavito. Ale umówmy się - historii z jego dzieciństwa nikt nie udokumentował. Są tylko skrawki informacji i musiałem dopisać coś, co założyłem, że z największym prawdopodobieństwem mogło tak wyglądać. Ale zaznaczam w tekście wyraźnie, co jest potencjalną fikcją, a co absolutną prawdą i to jest ta nowa jakość w true crime. Bo umówmy się - wszyscy autorzy piszący w tym gatunku dodają sporo od siebie, ale nikt do tej pory nie zdecydował się wyraźnie zaznaczyć, co tam sobie dopowiada. Gatunkowi puryści czasem stawiają mi taki zarzut, ale nie mają pojęcia, że czytając innych autorów, cały czas są robieni w konia. No bo przecież nikt nie może wiedzieć, co w danej chwili myślał seryjny morderca, jak zachowywał się, gdy był dzieckiem, co przeżył, itp. Ja jedyny postawiłem sprawę uczciwie i pomimo różnych głosów decyzji nigdy bym nie zmienił. Generalnie true crime jest ciekawą częścią rynku, zdobywa coraz większą popularność. Czy do tego wrócę? Myślę, że tak, zwłaszcza że sprawdziło się to, o czym pisałem: Garavito nie żyje. 3 listopada tego roku miał wyjść z więzienia, ale trzy tygodnie przed terminem zwolnienia umarł. Myślę, że ktoś mu w tym najprawdopodobniej pomógł.
PAP: Takie podejście do true crime bierze się stąd, że przez wiele lat pracował Pan jako dziennikarz? Na ile pomaga to Panu w pracy nad książkami?
To, że byłem dziennikarzem, pomaga mi przede wszystkim w researchu. Research to podstawa. Nie można wypisywać bzdur, bo odezwą się ludzie, którzy wyłapią nieprawdę i będzie afera. Mam do pomocy świetnych ludzi: byłego inspektora policji, który ścigał groźnych przestępców i patomorfologa, uczestniczyłem w jego sekcjach. Kiedy było trzeba wybrałem się do szpitala dla psychicznie chorych. Zawsze jeżdżę tam, gdzie umieszczam akcję książek. Prawie wszystkie te lokacje istnieją w rzeczywistości. Każda fikcja musi być zakorzeniona w realiach. Przewagę researchu mam w jeszcze jednym segmencie - kiedyś miałem kontakt z wieloma ludźmi ze światka przestępczego, na przykład na platformach wiertniczych. To zwykle byli ludzie po wyrokach, rozliczeni z systemem sprawiedliwości, ale jeżeli się z kimś pracuje po dwanaście godzin, to taki człowiek zaczyna opowiadać swoją historię. Wiem, jak oni mówią, myślą, jakie mają bandyckie kodeksy, jak wygląda ich spojrzenie na świat. Człowiek, który pisze kryminał do końca nie wie, jak wygląda jakaś procedura policyjna, zawsze może zadzwonić do znajomego stróża prawa, umówić się na kawę i zadać mu kilka pytań. Ale, jeśli chce się poznać światek przestępczy, nie weźmie kogoś z ulicy i nie powie mu: „Opowiedz, jak wygląda handel żywym towarem”. A ja miałem okazję pracować z człowiekiem po wyroku, który w latach 90. zeszłego wieku trzymał pieczę nad wszystkim agencjami towarzyskimi w Polsce zachodniej i kontrolował proces przerzutu kobiet na zachód Europy. Dlatego uważam, że jestem w stanie wiarygodnie przedstawić nie tylko dobrą, policyjną stronę medalu, ale i przestępczą. Być może to właśnie dlatego moje książki cieszą się taką popularnością. Bo ludzie czują, że są wiarygodne? W każdym razie taką mam nadzieję.
Źródło informacji: PAP MediaRoom